Niektóre marzenia dawno odłożyłam już na bok, po prostu się przeterminowały, zdarza się. Niektóre, o których isteniu nie miałam nawet pojęcia, spełniam każdego dnia jako narzeczona, mama i pani domu. Jeszcze inne skrzętnie notuję w pamiętniku i z całych sił zaciskam kciuki,bo wiem, że kiedyś przekreślę je grubą czarną kreską i uśmiechnę się najszerzej jak potrafię, bo staną się rzeczywistością. Marzenia są przecież po to, żeby je spełniać i jedyna osoba, która może nam w tym przeszkodzić to my sami i ściany, które wokół siebie budujemy. Mam jedno marzenie, to samo odkąd pamiętam, które kiełkowało we mnie, kiedy jeszcze spacerowałam niedzielnym popołudniem licząc mijane drzewa, które znałam na pamięć. Rozglądałam się po świecie, który wydawał mi się wtedy (i wydaje do dziś) najpiękniejszym miejscem na ziemii, który tak daleki był od wszystkiego, co znałam na co dzień. Wspomnieniami wracam do ciszy dzwoniącej w uszach, do zapachu lasu, który rósł tak niedaleko, do skoszonej trawy i ogromnych śnieżnych zasp zimą. Wracam do piania koguta o poranku i zwierząt wychylających głowy z zagrody, do piaskownicy zbitej z desek i sklepu pod kościołem.
Marzę o domu na wsi. Takim prawdziwym, nie mini willi, które teraz budują na potęgę, nie chcę kolumn, trzech pięter i czterech łazienek, stawu, altanki do grillowania i ogromnego telewizora. Chcę domu przed którym ludzie będą się zatrzymywać i zafascynowani myśleć, że tutaj chyba zatrzymał się czas, że to niemożliwe, że to tak, jakby cofnąć się o sto lat. Chcę małego, parterowego domu, wielkiego ogrodu i samotności. Chcę kurnika z osiemnastoma kurami, chcę wstawać co dzień o szóstej nad ranem i z córkami w wysokich kaloszach sypać im ziarno i zbierać jajka. Chcę własnych kwiatów, grządek z warzywami i krzaków malin przy płocie. Białym, niskim, drewnianym. Chcę dwudziestu okien, przez które każdego dnia światło zalewałoby cały nasz dom, promienie słońca tańczyłyby na drewnianych podłogach, odbijały się od luster, łaskotały nasze twarze. Marzę o kuchni. Wielkiej, białej, jasnej kuchni z kaflowym piecem w rogu. Takim, w którym mogłabym palić od samego rana, gotować na nim wodę w starym czajniku i zmęczona, w fartuchu siadać słuchając trzasku rozrzarzonych desek. Chcę piekarnika, najlepiej dwóch, w którym codziennie piekłabym ciasta z owocami, kuchenki na której każdego dnia czekałby gorący obiad. Chcę dużego, ciężkiego drewnianego stołu pośrodku. I krzeseł, nie czterech, a dziesięciu, by każdy z naszych przyjaciół siadał przy tym stole razem z nami, bo czy ludzie nie są najszczęśliwsi, kiedy jedzą? Przy tym stole rozmawialibyśmy do rana o przyszłości, o rachunkach i o tym jak minął nam dzień. Przy tym stole razem malowalibyśmy arcydzieła farbami z naszymi córkami, przy tym stole wypisywałabym szkolne usprawiedliwienia za nieobecności, bo nasze auto zimą znowu utknęło na nieodśnieżonej drodze przed miastem. Chcę salonu. Ciepłego, przepełnionego miłością i zdjęciami. Kominka, przed którym siadalibyśmy wszyscy w jesienne wieczory, oglądalibyśmy bajki, czytali książki i wspominali wspólne wakacje, które wywoływałyby uśmiech na naszych twarzach. Pies zaczepiałby nas radosnym szczekaniem, znudzony kot wygrzewałby się pod naszymi stopami, a nam byłoby dobrze, bezpiecznie i spokojnie. Co rano robiłabym zakupy w tym samym sklepie, gdzie właścicielka znałaby mnie z imienia, gdzie wiedziałaby, o co poproszę, gdzie zakupy robiłabym na zeszyt, bo z roztargnienia znowu zostawiłam portfel w przedpokoju, klucze przecież też, ale wcale bym ich nie potrzebowała, nie zamykałabym domu, nie miałabym po co. Wiedziałabym przecież, że pan Krzysio przejedzie traktorem i wstąpi zajrzeć, czy wszystko w porządku zanim zapuści się na swoje pole kilometr dalej.
Chcę narzekać na nudę, na ciszę, na brak rozrywki i sklepów. Chcę słuchać narzekania moich córek, że do szkoły zbyt daleko i męża, że do pracy jedzie godzinę zamiast kilku minut.I przepraszać ich uśmiechem, ciepłem szczęśliwych ramion i świeżym, pieczonym chlebem w chłodne poranki.
Może to wszystko naiwne, cukierkowe, lukrowane, przesłodzone i nierealne, ale tak właśnie marzę, bo dlaczego miałabym kłamać, że jest inaczej? I może to marzenie jednak się nie spełni, może spełni się po prostu później, może na starość zamarzy nam się właśnie taki azyl?
niedziela, 26 października 2014
wtorek, 14 października 2014
Ada T., czyli z czym się mnie je :)
Czuję trochę mocniej niż większość, to wiem. Czasem udaje mi się nieco trafniej te uczucia nazwać, to też wiem. I tym oto sposobem słyszę, że jestem wzorem, ideałem i powinnam być z siebie dumna. Jestem, pewnie, że tak! Mam tylko wrażenie, że przez to ludzie zupełnie zapomnieli, że poza tym wszystkim jestem też zwyczajną, 21 letnią dziewczyną. Bywam chora, leniwa, nudna i zła, jak każdy. Dlatego właśnie mam w planie uświadomić Was jak bardzo NORMALNA jestem. Oto kilka faktów o mnie, o których pewnie nie wiecie :
1. Nie łykam tabletek- nie potrafię połknąć niczego, co jest większe niż aviomarin więc możecie sobie tylko wyobrazić jak wygląda u mnie jakakolwiek kuracja antybiotykowa. Tabletki to jeszcze pikuś, pogryzę, pokruszę, zacisnę zęby i dam radę, ale kapsułki to moja zmora. Albo bierzesz całą, albo wcale... domyślacie sie chyba co wybieram.
2. Boję się ciemności. Panicznie. Kiedy jestem sama w domu zapalam światła we wszystkich pomieszczeniach, tak na wszelki wypadek.
3. Mam stwierdzoną nerwicę natręctw, której objawy zmieniają się zależnie od sytuacji. Czasem miesiącami mam wrażenie, że zwymiotuję, czasem ciężko mi oddychać, innym razem łapie mnie coś jeszcze innego.
4. Mam trzech braci i dwie siostry, zawsze mieliśmy wspólny pokój i nigdy nie żałowałam, że mam tyle rodzeństwa, zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie żeby było inaczej. Do dzisiaj myślę, że duża rodzina to najlepsze, co dostałam od rodziców :)
5. Pierwszą "książkę" napisałam w wieku 12 lat w zeszycie A4, przyjaciółka zrobiła do niej ilustracje i byłyśmy pewne, że kiedyś wydamy ją w druku. Do dzisiaj trzymam ją w szufladzie i czasem wracam do niej, kiedy jest mi naprawdę źle.
6. Przeczytałam każdą szkolną lekturę poza " Syzyfowymi Pracami", bo robiłam do tego podchody kilka razy, ale nawet ja nie byłam w stanie się tak poświęcić!
7. Nie maluję się na codzień, używam tylko tuszu do rzęs, włosy zazwyczaj spinam w luźny kok, ale nigdy nie wychodzę z domu w dresie.
8. Moją najlepszą przyjaciółką jest moja mama <3
9. Biegle mówię po angielsku i zawsze chciałam nauczyć się francuskiego i hiszpańskiego. Ktoś chce mi pomóc? :d
10. Urodziłam się nad morzem, całe życie mieszkałam na śląsku, wakacje spędzałam na wsi pod Wałbrzychem i nigdy nie potrafiłam sprecyzować, gdzie jest mój dom.
11. Od zawsze marzyłam, żeby zostać nauczycielką, później miałam krótki epizod fascynacji reklamą i marketingiem, dziś coraz częściej pcha mnie w stronę przedszkola, oprócz tego planuję przynajmniej kurs dziennikarski, umarłabym ze szczęścia, gdyby ktoś zaproponował mi własny felieton!
12. Jestem uzależniona od słodyczy i zawsze mam w domu schowane coś dobrego :d
13. Zawsze robiłam najgorsze głupoty, ale nigdy nie wróciłam pijana, nie uciekłam z domu, a w szkole każdy rok kończyłam z wzrorowym zachowaniem i czerwonym paskiem. Geniusz polega na tym, by nie dać się złapać :D
14. Nie szanuję książek. Zaginam rogi, podkreślam zdania, kreślę notatki na brzegach, szczególnie w książkach do których lubię wracać, książki wydają mi się wtedy bardziej "moje".
15. Odkąd zamieszkałam sama zrobiłam się straszną pedantką, drażnią mnie nieułożone buty w przedpokoju, nieodkurzone wykładziny, naczynia w zlewie, czy nawet zabawki odłożone w inne miejsce niż zwykle, ale walczę z tym i ucze się, że ważniejsza (i przyjemniejsza!) jest niedziela spędzona z dziećmi na leniuchowaniu niż psychodeliczny rajd z odkurzaczem i ścierą :d
Na dzisiaj tyle, mam nadzieję, że cel osiągnięty ! :D
1. Nie łykam tabletek- nie potrafię połknąć niczego, co jest większe niż aviomarin więc możecie sobie tylko wyobrazić jak wygląda u mnie jakakolwiek kuracja antybiotykowa. Tabletki to jeszcze pikuś, pogryzę, pokruszę, zacisnę zęby i dam radę, ale kapsułki to moja zmora. Albo bierzesz całą, albo wcale... domyślacie sie chyba co wybieram.
2. Boję się ciemności. Panicznie. Kiedy jestem sama w domu zapalam światła we wszystkich pomieszczeniach, tak na wszelki wypadek.
3. Mam stwierdzoną nerwicę natręctw, której objawy zmieniają się zależnie od sytuacji. Czasem miesiącami mam wrażenie, że zwymiotuję, czasem ciężko mi oddychać, innym razem łapie mnie coś jeszcze innego.
4. Mam trzech braci i dwie siostry, zawsze mieliśmy wspólny pokój i nigdy nie żałowałam, że mam tyle rodzeństwa, zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie żeby było inaczej. Do dzisiaj myślę, że duża rodzina to najlepsze, co dostałam od rodziców :)
5. Pierwszą "książkę" napisałam w wieku 12 lat w zeszycie A4, przyjaciółka zrobiła do niej ilustracje i byłyśmy pewne, że kiedyś wydamy ją w druku. Do dzisiaj trzymam ją w szufladzie i czasem wracam do niej, kiedy jest mi naprawdę źle.
6. Przeczytałam każdą szkolną lekturę poza " Syzyfowymi Pracami", bo robiłam do tego podchody kilka razy, ale nawet ja nie byłam w stanie się tak poświęcić!
7. Nie maluję się na codzień, używam tylko tuszu do rzęs, włosy zazwyczaj spinam w luźny kok, ale nigdy nie wychodzę z domu w dresie.
8. Moją najlepszą przyjaciółką jest moja mama <3
9. Biegle mówię po angielsku i zawsze chciałam nauczyć się francuskiego i hiszpańskiego. Ktoś chce mi pomóc? :d
10. Urodziłam się nad morzem, całe życie mieszkałam na śląsku, wakacje spędzałam na wsi pod Wałbrzychem i nigdy nie potrafiłam sprecyzować, gdzie jest mój dom.
11. Od zawsze marzyłam, żeby zostać nauczycielką, później miałam krótki epizod fascynacji reklamą i marketingiem, dziś coraz częściej pcha mnie w stronę przedszkola, oprócz tego planuję przynajmniej kurs dziennikarski, umarłabym ze szczęścia, gdyby ktoś zaproponował mi własny felieton!
12. Jestem uzależniona od słodyczy i zawsze mam w domu schowane coś dobrego :d
13. Zawsze robiłam najgorsze głupoty, ale nigdy nie wróciłam pijana, nie uciekłam z domu, a w szkole każdy rok kończyłam z wzrorowym zachowaniem i czerwonym paskiem. Geniusz polega na tym, by nie dać się złapać :D
14. Nie szanuję książek. Zaginam rogi, podkreślam zdania, kreślę notatki na brzegach, szczególnie w książkach do których lubię wracać, książki wydają mi się wtedy bardziej "moje".
15. Odkąd zamieszkałam sama zrobiłam się straszną pedantką, drażnią mnie nieułożone buty w przedpokoju, nieodkurzone wykładziny, naczynia w zlewie, czy nawet zabawki odłożone w inne miejsce niż zwykle, ale walczę z tym i ucze się, że ważniejsza (i przyjemniejsza!) jest niedziela spędzona z dziećmi na leniuchowaniu niż psychodeliczny rajd z odkurzaczem i ścierą :d
Na dzisiaj tyle, mam nadzieję, że cel osiągnięty ! :D
czwartek, 9 października 2014
Gdybym wiedziała.
Gdybym w wieku nastu lat wiedziała to, co wiem dzisiaj, prawdopodobnie nie byłabym osobą, którą się stałam. Czy to źle? Nie wiem, bo chociaż lubię dzisiejszą siebię, to czasem myślę, że mogłabym być inna.
Gdybym wtedy wiedziała o macierzyństwie to, co wiem dzisiaj, pewnie bardziej doceniałabym własną mamę. Rzadziej trzaskałabym drzwiami, więcej czasu spędzałabym w szkole i częściej sypiała w domu. Nie kłóciłabym się o wszystko, czego nie wolno mi było robić i przynosiłabym jej kawę po ciężkim dniu, tak bez okazji. Nie narzekałabym na żaden ze swoich obowiązków, bo dziś rozumiem ile miała ich ona. Mówiłabym jak bardzo ją kocham, podziwiam i szanuję. Sama przygotowywałabym śniadania do szkoły i myłabym po sobie talerze. Kazałabym częściej jej wychodzić, więcej się śmiać i przestać nałogowo po nas sprzątać, przecież i tak zawsze zostawialiśmy bałagan. Wtedy tego nie wiedziałam, dziś wiem i naprawiam błędy.
Gdybym wtedy wiedziała o alkoholu to, co wiem dzisiaj, pewnie nie upijałabym się w każdy weekend i nie rozpoczynała środy od piwa. Częściej chodziłabym na imprezy dla zabawy, nie dla picia. Piłabym mniej i w wieku szesnastu lat nie stałabym się wyrocznią smaku każdego znanego alkoholu. Nie brałabym udziału w idiotycznych zawodach w których nagrodą była satysfakcja, że wypiło się więcej niż inni. Nie włóczyłabym się nocami po mieście i nie prześlizgiwała do pubów, kiedy jeszcze nie wolno było mi tam wejść. Nie powiedziałabym kilku rzeczy, których nigdy nie powinnam była mówić i nie zrobiła kilku kolejnych, których przecież żałuję. Wtedy tego nie wiedziałam, dziś wiem i od alkoholu trzymam się z daleka.
Gdybym wtedy wiedziała o facetach to, co wiem dzisiaj, pewnie wyrzuciłabym z szafy wszystkie krótkie spódniczki, pozbyła się szpilek w których nie potrafiłam chodzić i otoczyła się wianuszkiem koleżanek, bo tak bezpieczniej. Przestałabym przeglądać się w ich oczach, szukać aprobaty, poklasku i wsłuchiwać się w jęki zachwytu nad wielkością mojego dekoltu. Nie pozwalałabym na niesmaczne uwagi, gwizdanie i dotyk, na który nie miałam ochoty. Skreśliłabym z życia tych, którzy byli toksyczni zanim jeszcze pozwoliłam im do niego wejść, zawalczyłabym o tych, którzy zawsze byli przy mnie. Pozwoliłabym im zostać fajnymi kumplami, zamiast oceniać ich skalą przydatności do użycia i związku. Wtedy tego nie wiedziałam, dziś wiem i potrafię ich docenić.
Gdybym wtedy wiedziała o kobiecości to, co wiem dzisiaj, pewnie nie wyczekiwałabym jak nienormalna pierwszej miesiączki, nie wpatrywałabym się w płaszczyznę swojej klatki piersiowej błagając o coś więcej niż rodzynki i nie nakładała na twarz trzech odcieni fluidu, by zamaskować niedoskonałości, których nie było. Nie wierzyłabym w nic, co w zawiści wysyczeli mi ludzie, nie mierzyłabym się spojrzeniami innych i ufałabym samej sobie, zamiast kolorowym czasopismom. Pozwalałbym sobie na błędy, brak perfekcji i częściej pozwalała skórze oddychać własnym pięknem, nie pudrem. Rzadziej wciskałabym się w zbyt wycięte sukienki, mniej inwestowała w wygląd, więcej w siebie. Rozumiałabym, że kobiecoś jest naturą, nie powłoką, że wampy w szpilkach są tylko przelotne, że jestem warta więcej niż myślę. Wtedy tego nie wiedziałam, dziś wiem i zachwycam się sobą na nowo.
Gdybym wtedy wiedziała o miłości to, co wiem dzisiaj pewnie nie marzyłabym o księciu na białym koniu, którego olśni moje piękno. Pozwoliłabym samej sobie na rzeczywistość. Wiedziałabym, że miłość staje się piękna właśnie wtedy, kiedy jest najpodlejsza. Że miłość jest największa, kiedy w nocy brakuje mi oddechu, kiedy łzy moczą poduszkę, kiedy nie ma już słów. Umiałabym wybaczać, odpuszczać i zapominać. Nie oczekiwałabym oddania i uległości, nie skreślałabym niczego przez jedną kłótnię. Umiałabym walczyć, jak lwica o młode, jak żołnierz na poligonie, jak tonący o ostatni oddech. Zatracałabym się w uczuciu, zamiast je analizować, porównywać, ulepszać. Wtedy tego nie wiedziałam, dziś wiem i kocham jak nigdy.
Gdybym wiedziała o tym wszystkim, już jako nastolatka kochałabym samą siebie, nie popełniłabym tysiąca błędów i nie rozmyślała wieczorami o tym, co mogłam zrobić inaczej. Ale czy żałuję? Ani trochę, bo nauka życia była piękna. Bolesna, trudna i wymagająca, ale zapierała dech w piersi, cieszyła do łez i podarowała mi coś, o czym wcześniej nawet nie marzyłam. Rodzinę. Własną, tak prawdziwą, że razi w oczy. I dziś, choć nie wiedziałam tego wszystkiego wcześniej, jestem świadomą, pewną kobietą, taką jaką zawsze chciałam być.
wtorek, 7 października 2014
30 miesięcy.
Urodziła się 7/04/2012 roku. Cztery godziny czystej przyjemności jaką okazał się poród i o 16:01 na mojej piersi ułożyli 3280 gram najczystszej miłości. Płakałam. On płakał. W końcu zaczęła płakać i ona. Maleńkie usteczka ściskały niezdarnie moją pierś, a On scałowywał moje łzy. Była tak piękna, jedyna, wyczekana, tak bardzo nasza, że aż bolało. Przewróciła nasze życie do góry nogami. Tak szybko musieliśmy dorosnąć, ale czym to było w porównaniu ze szczęściem jakie nam dała? Wzruszała nas do łez, każdego dnia. Każdym ziewnięciem, kichnięciem, uchyleniem usteczek , aż w końcu pierwszym uśmiechem. Pękaliśmy z dumy, kiedy usiadła zupełnie sama, kiedy postawiła pierwszy krok i po raz pierwszy wydukała ' TATA'. Wieczorami stawialiśmy nad jej łóżeczkiem i ściskając swoje dłonie dziękowaliśmy Bogu, wszechświatowi i samym sobie, czym zasłużyliśmy na taki cud? Spędzaliśmy noce kołysząc jej ciałko w ramionach, kiedy purpurowe policzki płonęły gorączką, dziąsełka puchły, a zmęczone powieki opadały z wyczerpania. Pierwsi posadziliśmy ją na huśtawce, zaśpiewaliśmy kołysankę, nakarmiliśmy bananem, zabraliśmy do ZOO. Byliśmy przy niej w każdej z najważniejszych chwil jej życia umierając z miłości.
Czas przelewał nam się przez palce, dni uciekały zbyt szybko. Wciąż nam Jej za mało.
Dziś nie ma śladu po maleństwie, które wzrokiem prosiło o utulenie, głośnym krzykiem domagało się posiłku i zupełnie bezbronnie ukrywało się w wielkich ramionach taty. Dziś mamy rezolutną, mądrą dwu i pół latkę, która zachwyca każdego, kto na nią spojrzy, bo jak nie zachwycić się taką dawką słodkości w dziewięćdziesięcio centymetrowym ciałku? Mówi, śpiewa, recytuje wierszyki i rozczula nas codziennie. Ledwo potrafi doliczyć do trzech, chociaż czasem udaje się i do pięciu, każdy kolor aktualnie jest 'blue' , pokazuje różki już coraz częściej i śpi zupełnie sama w swoim dużym łóżeczku!
Patrzę na nią i zastanawiam się, gdzie podziała się moja dzidzia? Kiedyś byłam centrum jej wszechświata, dziś wciąż kocha mnie tak samo, ale z każdym dniem potrzebuje coraz mniej. Wszystko chce robić 'SAMA' , a ja chociaż chodzę dumna jak paw, tak bardzo tęsknię za maleństwem.
Nauczyła nas miłości i uczy nas jej codziennie na nowo. Jak kocha dziecko zrozumie tylko rodzic.
Czas przelewał nam się przez palce, dni uciekały zbyt szybko. Wciąż nam Jej za mało.
Dziś nie ma śladu po maleństwie, które wzrokiem prosiło o utulenie, głośnym krzykiem domagało się posiłku i zupełnie bezbronnie ukrywało się w wielkich ramionach taty. Dziś mamy rezolutną, mądrą dwu i pół latkę, która zachwyca każdego, kto na nią spojrzy, bo jak nie zachwycić się taką dawką słodkości w dziewięćdziesięcio centymetrowym ciałku? Mówi, śpiewa, recytuje wierszyki i rozczula nas codziennie. Ledwo potrafi doliczyć do trzech, chociaż czasem udaje się i do pięciu, każdy kolor aktualnie jest 'blue' , pokazuje różki już coraz częściej i śpi zupełnie sama w swoim dużym łóżeczku!
Patrzę na nią i zastanawiam się, gdzie podziała się moja dzidzia? Kiedyś byłam centrum jej wszechświata, dziś wciąż kocha mnie tak samo, ale z każdym dniem potrzebuje coraz mniej. Wszystko chce robić 'SAMA' , a ja chociaż chodzę dumna jak paw, tak bardzo tęsknię za maleństwem.
Nauczyła nas miłości i uczy nas jej codziennie na nowo. Jak kocha dziecko zrozumie tylko rodzic.
poniedziałek, 6 października 2014
Dlaczego lukier boli?
Ostatnio na blogu z coraz większą częstotliwością zaczęłam dostawać komentarze sugerujące, że jest u mnie za dużo LUKRU. Pewnie, za dużo lukru może zemdlić, tyle, że zasada ta ma się do babeczek, nie do życia.
Po którymś już z kolei zarzucie przystanęłam na chwilę i zastanowiłam się, czy może tak właśnie jest, czy faktycznie lukruję i dosładzam naszą codzienność, która przecież powinna być szara, nudna i bez wyrazu. Doszłam do wniosku, że przykro mi ( nieprawda, wcale nie), ale nie jest. Nasza codzienność jest słodka do orzygania, nic nie poradzę.
Stereotyp narzekającego Polaka ciągnie się za nami od lat, ale Polak na emigracji, to dopiero zabawa! Zasiłki za niskie, rachunki za wysokie, a w wynajmowanym domu w pakiecie nie dodają telewizora, jak żyć?!
My z Kubą od początku wiedzieliśmy, że widząc tylko złe strony daleko nie zajdziemy. Poza tym, czy istnieją złe strony rodzicielstwa? Wychodzę z założenia, że jest w nas tyle szczęścia na ile sobie sami pozwolimy, a ja pozwalam sobie na prawdziwą życiową euforię i nie rozumiem dlaczego miałabym za to przepraszać?
Czy mam łatwiejsze życie niż inni? Nie sądzę. Czy lepsze? Zaczynam myślec, że owszem, bo kiedy oni skupiają się na tym, że po raz ósmy w ciągu miesiąca zepsuł im się samochód, ja widzę możliwość dłuższego spaceru z dziećmi. Kiedy nie ma pieniędzy na zorganizowanie urodzin na sali zabaw, ja widzę możliwość kreatywnego przyjęcia w domu. I mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, ale po co?
Czy bywa ciężko? Jak cholera! Kto miał kiedykolwiek na głowie dzieci, dom i milion innych spraw na pewno o tym wie. Oczywiście, że pod nosem klnę na czym świat stoi, kiedy po raz siódmy jednej nocy wstaję, by wcisnąć smoczek w malutkie usteczka, kiedy Gabrysia wślizguje się do naszego łóżka i kopie mnie po żebrach z taką siłą, że nie wiem jakim cudem nie chodzę posiniaczona jak ofiara przemocy domowej. Złoszczę się, kiedy Kuba nie wynosi po sobie talerza i nie wyciera blatu po śniadaniu, kiedy Gabcia po raz trzeci wylewa sok na wykładzinę, a Marysia wymiotuje na mnie minutę przed wyjściem z domu. I mogłabym krzyczeć, trzaskać drzwiami i narzekać na ciężkie życie, ale PO CO? Przecież sama się na to zdecydowałam, sama postanowiłam urodzić dwie córki i postanowiłam je wychować, sama postanowiłam związać się właśnie z tym mężczyzną nie z innym, sama postanowiłam prowadzić dom. To nie kara, to błogosławieńtwo.
I mogłabym mieć więcej czasu dla siebie, salon nie wypchany po brzegi zabawkami, kominek z którego moje dziecko nie zrobiłoby sobie śmietnika i na obiad sałatkę zamiast porcji mięsa, ale czy byłabym w połowie tak szczęśliwa jak jestem dzisiaj?
Nie lukruję życia, ono jest dla mnie wystarczająco słodkie. Na co miałabym narzekać? Bywają ciężkie, gorsze dni, bywają też takie w których nie mam siły oddychać, a życie wydaje się zbyt trudne, by je udźwignąć, ale to nie je chcę zapamiętać. Chcę pamiętać poranki, kiedy Gabrysia woła do taty:
-Znalazłeś mi pieluszkę mój bohaterze!
I te, kiedy kicha na mój telefon i ze skruszoną minką mówi:
- Nie chciałam napluć na twój telefon mamusiu, przepraszam bardzo.
Chcę zapamiętać pierwsze uśmiechy Marysi, nieporadne rączki próbujące dosięgnąć niebieskiego słonia, zachwyt na jej buźce, kiedy polizała jabłko i odrazę, kiedy próbowała marchewki.
Chcę pamiętać mojego mężczyznę podającego mi kawę do łóżka, jego ciepłe ramię przy wieczornym filmie i roześmiane oczy, kiedy występuję w puchowych skarpetkach.
I możecie dalej zazdrościć mojego lukrowanego świata albo zobaczyć, że jeśli tylko sobie na to pozwolicie, i wasz taki będzie :)
PS. Czy naprawdę uważacie, że coś tak wspaniałego musiałabym dosładzać lukrowaną otoczką?
Po którymś już z kolei zarzucie przystanęłam na chwilę i zastanowiłam się, czy może tak właśnie jest, czy faktycznie lukruję i dosładzam naszą codzienność, która przecież powinna być szara, nudna i bez wyrazu. Doszłam do wniosku, że przykro mi ( nieprawda, wcale nie), ale nie jest. Nasza codzienność jest słodka do orzygania, nic nie poradzę.
Stereotyp narzekającego Polaka ciągnie się za nami od lat, ale Polak na emigracji, to dopiero zabawa! Zasiłki za niskie, rachunki za wysokie, a w wynajmowanym domu w pakiecie nie dodają telewizora, jak żyć?!
My z Kubą od początku wiedzieliśmy, że widząc tylko złe strony daleko nie zajdziemy. Poza tym, czy istnieją złe strony rodzicielstwa? Wychodzę z założenia, że jest w nas tyle szczęścia na ile sobie sami pozwolimy, a ja pozwalam sobie na prawdziwą życiową euforię i nie rozumiem dlaczego miałabym za to przepraszać?
Czy mam łatwiejsze życie niż inni? Nie sądzę. Czy lepsze? Zaczynam myślec, że owszem, bo kiedy oni skupiają się na tym, że po raz ósmy w ciągu miesiąca zepsuł im się samochód, ja widzę możliwość dłuższego spaceru z dziećmi. Kiedy nie ma pieniędzy na zorganizowanie urodzin na sali zabaw, ja widzę możliwość kreatywnego przyjęcia w domu. I mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, ale po co?
Czy bywa ciężko? Jak cholera! Kto miał kiedykolwiek na głowie dzieci, dom i milion innych spraw na pewno o tym wie. Oczywiście, że pod nosem klnę na czym świat stoi, kiedy po raz siódmy jednej nocy wstaję, by wcisnąć smoczek w malutkie usteczka, kiedy Gabrysia wślizguje się do naszego łóżka i kopie mnie po żebrach z taką siłą, że nie wiem jakim cudem nie chodzę posiniaczona jak ofiara przemocy domowej. Złoszczę się, kiedy Kuba nie wynosi po sobie talerza i nie wyciera blatu po śniadaniu, kiedy Gabcia po raz trzeci wylewa sok na wykładzinę, a Marysia wymiotuje na mnie minutę przed wyjściem z domu. I mogłabym krzyczeć, trzaskać drzwiami i narzekać na ciężkie życie, ale PO CO? Przecież sama się na to zdecydowałam, sama postanowiłam urodzić dwie córki i postanowiłam je wychować, sama postanowiłam związać się właśnie z tym mężczyzną nie z innym, sama postanowiłam prowadzić dom. To nie kara, to błogosławieńtwo.
I mogłabym mieć więcej czasu dla siebie, salon nie wypchany po brzegi zabawkami, kominek z którego moje dziecko nie zrobiłoby sobie śmietnika i na obiad sałatkę zamiast porcji mięsa, ale czy byłabym w połowie tak szczęśliwa jak jestem dzisiaj?
Nie lukruję życia, ono jest dla mnie wystarczająco słodkie. Na co miałabym narzekać? Bywają ciężkie, gorsze dni, bywają też takie w których nie mam siły oddychać, a życie wydaje się zbyt trudne, by je udźwignąć, ale to nie je chcę zapamiętać. Chcę pamiętać poranki, kiedy Gabrysia woła do taty:
-Znalazłeś mi pieluszkę mój bohaterze!
I te, kiedy kicha na mój telefon i ze skruszoną minką mówi:
- Nie chciałam napluć na twój telefon mamusiu, przepraszam bardzo.
Chcę zapamiętać pierwsze uśmiechy Marysi, nieporadne rączki próbujące dosięgnąć niebieskiego słonia, zachwyt na jej buźce, kiedy polizała jabłko i odrazę, kiedy próbowała marchewki.
Chcę pamiętać mojego mężczyznę podającego mi kawę do łóżka, jego ciepłe ramię przy wieczornym filmie i roześmiane oczy, kiedy występuję w puchowych skarpetkach.
I możecie dalej zazdrościć mojego lukrowanego świata albo zobaczyć, że jeśli tylko sobie na to pozwolicie, i wasz taki będzie :)
PS. Czy naprawdę uważacie, że coś tak wspaniałego musiałabym dosładzać lukrowaną otoczką?
czwartek, 2 października 2014
Być rodzicem, czyli o cierpliwości słów kilka.
Ludzie często pytają mnie, czego nauczyło mnie macierzyństwo. Ja wtedy odpowiadam pytaniem na pytanie, by dowiedzieć się ile mają czasu, bo wyliczenie tylko tych najważniejszych rzeczy zajęłoby mi pewnie kilka godzin. Nie dowiedzieliby się pewnie ode mnie niczego, czego nie słyszeliby już od innych rodziców. Bycie mamą nauczyło mnie miłości, spokoju, radości z małych rzeczy, ale przede wszystkim CIERPLIWOŚCI. Jeśli jeszcze 3 lata temu ktoś zorganizowałby zawody w byciu najbardziej niecierpliwym człowiekiem świata- BYŁABYM ZWYCIĘZCĄ, zapewniam Was. Niestety nikt takich zawodów nie wymyślił, a w każdym razie mi nic o tym nie wiadomo, więc puchar, medal i nagroda pieniężna przefrunęły mi koło nosa, bo dziś stoi przed Wami (a w każdym razie siedzi po drugiej stronie monitora) kobietka nie mierząca nawet 160cm, za to po brzegi wypełniona cierpliwością, której nie nauczyłam się z własnej chęci, ale raczej z woli przetrwania, bo o ile przy jednym dziecku miewałam dni w których mogłam się najzwyczajniej w świecie ponudzić, przy dwójce wspominam je z nutką tęsknoty i rozżalenia, bo niestety minęły bezpowrotnie. Dlaczego? A więc:
1. Dwulatka z kilkudniowym brakiem apetytu. Jeden, czy dwa dni, spoko, widocznie nie jest głodna, ma pełne prawo, po tygodniu jednak matka wariatka zachodzi w głowę, co zrobić, bo choroby żadnej na horyzoncie nie widać, dziecko szczęśliwe, zadowolone i ruchliwe jak zwykle, tylko jakoś posiłki częściej trafiają do kosza niż do buzi. Nie pomaga proszenie, tłumaczenie, ba! nawet przekupstwo, a przecież kto nie skusiłby się na kilka kęsów ziemniaczków, kiedy kartą przetargową jest kinder niespodzianka? Cóż, widać trafił mi się wyjątkowo zawzięty egzepmlarz. Przeczesałam więc fora internetowe (jakież to inteligentne, ale jak już mówiłam, byłam zdesperowana!) i wyciągnęłam jeden wniosek: JEDZENIE MUSI BYĆ ŁADNE! . Nadeszła pora kolacji i zabrałam się do pracy. Chleb, dżem i krem czekoladowy, nic zdrowego, ale zawsze jakieś jedzenie. Wycinam kółeczka, ozdabiam, naciskam, wyciskam i smaruję, tak oto powstaje chlebowy miś, tak przeuroczy, że chciałam rzygać tęczą we wszystkich kierunkach. Dumna jak paw kładę go pod nosem mojej córki, na co ona ogląda go z każdej strony, marszczy nos i mówi: PSEPLASIAM MAMO, ALE JA BYM CHCIAŁA KOTLETA. I dzień zakończyła przypalonym schabowym. Przynajmniej problem z brakiem apetytu odszedł w zapomnienie.
2. Deszczowe popołudnie. Młodsza śpi, więc mamy z Gabrysią czas na wspólną zabawę. Kreatywną ma sie rozumieć, przecież dziecko rozwijać się musi, BODŹCE, BODŹCE, BODŹCE! Rozkładam więc na podłodze folię i wyjmuję farby, plastelinę, kleje, kredki i cekiny. Będziemy tworzyć prawdziwe arcydzieła! Oczami wyobraźni widzę jak lepimy zwierzątka, malujemy domki i kleimy laurki dla babci. Na początku bawimy się świetnie, śmiech niesie się po całym domu, tak nam cudownie. Elektroniczna niania daje znać, że Mania zaczęła się kręcić więc biegnę do góry i wracam po minucie. W ciągu tej właśnie minuty pandy i żyrafy z plasteliny przestały być interesujące, za to spodobało jej się malowanie farbami mebli. WSZYSTKICH. Dacie wiarę, że na tak krótkich nogach można się tak szybko przemieszczać?
3. Wieczór, pora spania. Od niemal dwóch lat taki sam rytuał. Bajka, przytulanie i hop!do spania. Zadowolona schodzę na dół, wolny wieczór po ciężkim dniu, jak bardzo było mi tego trzeba! I wtedy się zaczyna: MAMO!BOLI MNIE NÓŻKA! / MAMO! BOLI MNIE BRZUSZEK! / MAMO! JESTEM GŁODNA! / MAMO! CHCE MI SIĘ PIĆ! / MAMO! MAM W NOSIE KOOOOOOOZĘ! / MAMO! PAAAAAJĄK! / MAMO! NIE CHCĘ SPAĆ! / MAMO! ZAPAL MI LAMPECZKĘ! / MAMO! POCZYTAJ MI! / MAMO! ZAŚPIEWAJ MI! / MAMO! PRZYTUL MNIE! / MAMO! CHCE MI SIĘ SIUSIU! / MAMO! KOCHAM CIĘ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE TU SAMEEEEEEEEEJ! / MAMO! CHCĘ DO BABCI! / MAMO! PRZYNIEŚ MI MOJEGO PIESKA! i milion innych płaczliwych powodów, by nie spać. Kiedy dobija 22 i uparciuch w końcu pada ze zmęczenia, ja w myślach dziękuję Bogu, że już , że nareszcie i że chociaż nie zjem już kolacji, to przynajmniej wypiję ciepłą herbatę przed snem : I WTEDY BUDZI SIĘ MARYSIA. No, dziękuję bardzo.
4. Nocnikowanie. Kto nie przeszedł, ten nie zrozumie. Podobno są dzieci, które bardzo szybko łapią co i jak. Cóż, zazdroszczę, bo u nas trwa to całą wieczność, a postępy niestety mało proporcjonalne do oczekiwań, ale wiecie, nie od razu Rzym zbudowano i takie tam, każde dziecko idzie swoim tempem. Dobrze, nie ma sprawy, byleby nie biegała w pampach do osiemnastki, bo zbankrutuję, po prostu. Siusiu to pikuś, nie jest najgorzej, czasem zdarzają się wpadki, ale wystarczy wyprać majteczki, doszorować mokrą plamę na wykładzinie, przynajmniej czysto, nie? Gorzej sprawy się mają z numerem dwa, który zawsze wypada akurat w czasie drzemki. Moje mądre dziecko ściąga wtedy pampersa i opcje są dwie: a) pampers jest już brudny lub b)stawia klocka na wykładzinę, w każdym razie tak, czy siak siada później na nocnik, przy okazji smarując tyłkiem pościel, zabawki, maskotki , a czasem nawet i ścianę. I do tego też idzie się przyzwyczaić skoro zdarza się to stosunkowo często. Niestety, moje dziecko postanowiło wkroczyć w nowy poziom samodzielności i przewinąć się SIAMA. Zużywa więc tyle chusteczek ile wpadnie jej w ręce i zamiast cokolwiek wytrzeć rozsmarowuje wszystko po nogach ( i właściwie innych częściach ciała też), ale czymże byłoby przewijanie bez kremu, skoro " swędzi ją dupka" (smutna minka). Wciska więc paluchy do słoja z kremem i smaruje się nim jak balsamem nawilżającym: ręce, nogi, brzuszek, ramionka, buzia, szyja i plecy (oczywiście skutecznie omijając pupę, do której owy krem jest przeznaczony). + kończąc ten podpunkt poczłapałam do góry domyć moje wyspane dziecko z kremu. A pokój z kupy.
5. Odkąd mój mężczyzna przepracowuje przynajmniej pięć dni w tygodniu, dni rodzinne stały się dla nas rzadkością, a co za tym idzie, chcemy je w pełni wykorzystać. Wymyślamy więc soboty, czy niedziele pełne wrażeń: kino, spacer, lody, sala zabaw, salon gier i inne świetne rzeczy. I kiedy wszystko już zaplanowane i rozlokowane w czasie, dwulatka oznajmia nagle,że : ONA CHCE DO BABCI. I cały misterny plan ... no własnie. Przynajmniej łapiemy się na pyszny obiad, trzeba myśleć pozytywnie.
Jest też dziecko młodsze, które (jeszcze) w życie rodzinne włącza się raczej rzadko, bo większość czasu po prostu przesypia, chociaż zdarza się to coraz rzadziej. Mania oczywiście tez ma swój (całkiem spory!) udział w regularnym testowaniu mojej cierpliwości i chociaż jej system jest opracowany i schemat zazwyczaj się powtarza, nadal mnie zaskakuje!
1. Ułożyłam plan dnia tak, że kiedy Gabrysia układa się do popołudniowej drzemki, Marysia też śpi, co daje mi kilka chwil dla siebie. Zazwyczaj. Jeśli ugotuję obiad, ale nie mam zamiaru go zjeść mam wolne czasem nawet dwie godziny( zazwyczaj schodzą mi na sprzątaniu, ale to juz osobna kwestia). Za to zawsze (podkreślam : ZAWSZE!) kiedy tylko usiądę z ciepłym obiadem do stołu, moje maleństwo mnie potrzebuje. Jest krzyk, płacz i oczy jak pięć złoty, koniec spania! No i nici z miłego posiłku przy ulubionym serialu.
2. W biegu przygotowuję wszystko do wyjścia z domu. Gabrysia w przedszkolu, lista zakupów w portfelu, ja oczywiście w niedoczasie. Marysia całkiem grzecznie czeka na mnie na macie, czy w wózku i kiedy już otwieram drzwi... oczy na wierzch, czerwona buzia, stęki, jęki i sapanie. IDZIE KUPA. Zawracam, rozpinam bluzy, kurtki, czy swetry, wyładowuję zdenerwowanie na czymś, co mam pod ręką, a Fasolinka w spokoju kończy co zaczęła. Przewijam, ubieram, zapinam i w drogę. Otwieram drzwi ... i rzyga. Przez całe to stękanie ulało się mleko, które zjadła chwilę wcześniej. Wracam na górę, przebieram, zapinam, wychodzę. Spóźniona oczywiście. Trudno, na obiad zjemy kanapki.
3. Nie śpi. Marudzi, pojękuje i brzęczy, trze oczka, powieczki opadają, ale NIE ŚPI. Tulę, lulam, całuję, śpiewam, cycuszkuję i noszę. Gotuję obiad, sprzątam, zabawiam Gabrysię -jedną ręką, do drugiej przylepił się glonojad, zwany też Marynią. Padam już na twarz, nie wiem co wymyślić, by ją zabawić i wtedy : PADA! Zazwyczaj koło 16:30, a o 17 muszę ją obudzić, by punktualnie o 18 spała już na całą noc, inaczej cały rytuał diabli wezmą i czeka nas noc pełna wrażeń.
Czy tracę cierpliwość? Coraz rzadziej, właściwie niemal wcale, bo nawet kilkuminutowe chwile zwątpienia mijają jak ręką odjął, wystarczy, że są przy mnie. Dwie najwspanialsze gwiazdki. Nauczyły mnie życia. I tak, przede wszystkim cierpliwości.
wtorek, 23 września 2014
I do.
Splotę ze sobą spocone dłonie i ścisnę je tak mocno, że odpłynie z nich krew. Uspokoję się kilkoma głębokimi oddechami. Przymknę powieki i zmówię modlitwę, ostatnią samotną. Niezgrabnie wysiądę z czarnego auta ostrożnie stawiając kroki na nierównym chodniku. Pokonam kilka schodów ciągnąc za sobą ciężar śnieżnobiałego trenu. Organy zabrzmią najpiękniejszą z melodii. Marsz Mendelsona dosięgnie moich uszu i siłą woli powstrzymam łzy piekące pod powiekami. W mojej głowie zatańczy huragan, motyle rozfruną się po całej długości podbrzusza i pęknę, wybuchnę płaczem, a serce urośnie do rozmiarów arbuza. Obcasy białych pantofli echem rozniosą się po wnętrzu kościoła i wszystkie oczy skierują się na mnie. Ale ja nie zaszczycę ich nawet jednym, przelotnym spojrzeniem, będę zbyt zajęta błękitnymi tęczówkami z brązową plamką , które rozszerzą się w zachwycie. Wargi, które poznały każdy centymetr mojego ciała bezgłośnie wyszeptają, że jestem cudem, aniołem, ucieleśnieniem ideału. I właśnie tym wargom, tym tęczówkom i dłoniom, które zamknęły mój cały świat, przyrzeknę miłość, na dobre i na złe, w zdrowiu, w chorobie. Przed Bogiem i przed ludźmi, którzy nas kochają.
***
Od zawsze wiedziałam jak będzie wyglądać suknia moich marzeń. Miała być długa, biała i prosta, maksymalnie skromna. Skręcało mnie na myśl o różyczkach, diamencikach, cekinach i kryształkach. Dziś przeglądam katalogi, oferty i kolekcje i łzy cisną mi się do oczu, tyle piękna naraz! Zakochałam się w tiulu, koronce, nawet tandetnych zdobieniach. W trenach długich na dwa metry, rozpiętości godnej orlich skrzydeł i odcieniach beżu, o których nie miałam pojęcia. Mózg mi paruje, ot co !
A takie cudo zamówię na pewno:
Subskrybuj:
Posty (Atom)